Ostatnie dni na Filipinach moge zapisac do tych aktywnych. Poza swietowaniem wraz z filipinska rodzina i wszystkimi sasiadami - co najmniej kilkadziesiat osob, pojechalismy w osemke nad jezioro Taal, na srodku ktorego znajduje sie najmniejszy na swiecie wulkan. Lodka dostalismy sie na teren wulkanu, gdzie wszyscy poza mna i Lukiem (znajomy z USA), jako ze sa rdzennymi, leniwymi Filipinczykami, postanowili zostac na dole. My, bedac juz we dwojke weszlismy na szczyt (przyjemne godzinne podejscie) skad postanowilismy udac sie w dol, zeby wykapac sie w jeziorze wypelniajacym krater oraz zrobic jajecznice na ziemi. jako ze turysci baaardzo rzadko schodza, szlak jest "dosc" kiepski. Przewodnika nie chcielismy, bo to $$$. Po dwoch godzinach bladzenia na roznych szlakach, a takze poza nimi - w dzungli, slizgania sie w blocie na stoku i po kolejnych juz przejsciach z bykami dostalismy sie do wnetrza krateru. Wrazenie niesamowite - calkowite odludzie, para wydobywajaca sie z ziemi w dziesiatkach miejsc, gotujace sie w niektorych miejscach jezioro. Kosmos na ziemi. Byla kapiel, byla jajecznica. Szybki powrot i sprawdzanie zdjec. Zdjec nie ma, aparat nie dziala, nie topszy. Dopiero godzine pozniej, gdy wszystko zostalo wysuszone - szybkie sprawdzenie i... dziala. Taka karma, hehe.
Ciezko bylo opuscic Filipiny, w mojej filipinskiej rodzinie bylem traktowany jak najmlodszy syn, wiec moj wyjazd byl mala tragedia, Tita sie poryczla i ogolnie sie dosc sentymentalnie zrobilo. Jedno co mnie pociesza, to ze wroce tam na pewno!