Do Delhi dotarlismy wraz z najbardziej-rajdowym-kierowca w historii naszego pobytu w Indiach - wyprzedzanie na 4go lub 5go bylo czyms jak najbardziej w normie. Stolica Indii byla miejscem, gdzie umowilismy sie z dziewczynami z Wroclawia (Pasik, Majka, Jojo, Aska i spozniona Janska) na 3 wrzesnia i udalo sie. Jestesmy na dworcu autobusowym i wystarczy wziac riksze do hotelu, zeby zanotowac kolejny skukces. I tu pojawil sie problem. Wyraznie zmartwiony pan rikszarz powiedzial, ze niestety nie jest w stanie nas tam zawiezc, poniewaz w hotelu obok byl wybuch bomby i 73 osoby zmarly, turysci prawdopodobnie tez. Blady strach nas oblecial, szczegolnie, ze nie moglismy dodzwonic sie do Marty (wina operatora, dopiero 3 proba byla udana). Okazalo sie, ze ten przesympatyczny mezczyzna chcial tylko troszke zarobc i zawiezc nas do "jego" hotelu, skad dostalby tzw. commission fee i stad takie male "przeklamanie".
W Dehli zalatwilismy wizy do Nepalu (jeszcze tylko tydzien), przeszlismy wzdloz Czerwonego Fortu, zaliczylismy Czerwony Meczet i odebralismy Janska z lotniska. Fajne spotkanie tysiace kilometrow od domu.