Z Rishikeshu udalo sie wyjechac dopiero o godzinie 11 ze wzgledu na lawiny kamienno-blotne, ktore zatarasowaly droge wylotowa. Po calodniowej podrozy przez Himalaje autobusem nie-do-konca-pierwszej-klasy, dotarlismy do miasteczka oddalonego od Joshimath o 80km. Nocleg na dachu autokaru bylby calkiem przyjemny, gdyby nie cholerny monsun i permanentne deszcze. Rano, po 3 godzinach, osiagnelismy Joshimath, a stamtad juz tylko 20 km do miejscowosci, z ktorej udamy sie na trekking do Gangarii (swiete miejsce Sikhow) oraz wejdziemy w Doline Kwiatow. Zdecydowalismy odlaczyc sie od ekipy (postanowili poczekac z wedrowka do nastepnego dnia) i pojsc w gory. Trasa okazala sie taka druga Jasna Gora - stragany, sklepiki, tlumy Sikhow odwiedzajacych ich swiete miejsce (taka mala wersja Mekki - przynajmniej raz w zyciu musza tam wlezc). Jedyne czym sie odroznialo, to wysokosc i hektary konopii indyjskiej. Z 6cio godzinnego podejscia o 1300m w pionie, ponad polowe szlismy w totalnej scianie deszczu (po raz kolejny kochamy monsun). Nocleg w Gangarii, z kolacja podana do lozek - re-we-la-cja. Rano pobudka o 6.00 i w gory. Jeszcze tylko "drobna" oplata za wejscie do National Park Valley of Flowers i naszym oczom ukazaly sie szczyty szesciotysiecznikow i niesamowity, wrecz nienaturalny brak ludzi. Szok! Po 3 tygodniach bycia osaczonym przez miliard-trzsta-milionow ludzi, zdecydowanie sympatycznie jest jak mozna znowu spokojnie oddychac, miec przestrzen zyciowa, byc samemu. Jedynym mankamentem byl stan tytulowych kwiatkow - przekwitly. Wg przewodnika Lonley Planet idealny czas na wizyte w tym parku narodowym to sierpien, wrzesien, a tu ci taki psikus. O 14 postanowilismy, w ramach dbania o kolana, wziac konie i zjechac nimi na dol - 3 godzinna podroz za 5$, zdecydowanie dobry deal. Wieczorem jeszcze ostatnie spotkanie z polska ekipa (dla niektorych na conajmniej rok) w Joshimath i rano dalej w droge.