Kolejny przystanek Lima. W sumie, to moge przyznac, ze wybieralem sie tam juz od drugiej klasy liceum, a to ze wzgledu na mete - dziadkowie Manola, tego za ktorym szaleja tysiace krejzi nastolatek w calej Polsce. No i w koncu sie udalo. Przyjechalem o 21.00, señor Victor Gonzalez otworzyl mi drzwi, po czym z tylu wylonila sie señora Celisa. Rewelacja. Po raz kolejny w trakcie podrozy, choc przez chwile, czuje sie jak w domu. Rosolek, pogaduchy do pozna w nocy i spac. Jaaakiee wielkie lozko! Najsss. Rano polecialem na miasto pozwiedzac, poszukac czesci do aparatu, bo sie zapodziala i napisac poprzedni wpis. To ostatnie miejsce nie bylo zbyt szczesliwe, bo buchneli mi dysk ze zdjeciami i muzyka z calego swiata. Tragedii nie ma, bo wiekszosc fot mam zbackupowanych na dvd. C'est la vie. Sama Lima mnie nie powalila. Olbrzymie miasto, gdy ja tam bylem, non stop padal deszcz co spotegowalo efekt szarosci. U panstwa Rengifow spedzilem dwie noce i w droge! W sumie, w pewnym sensie, bylo to ostatnie miejsce do zaliczenia na mojej drodze; teraz zaczyna sie powrot - que maaalo!
Na granice z Ekwadorem przyjechalem poznym wieczorem i zastala mnie wielka kolejka. Jedynym sposobem, zeby przekroczyc tego dnia granice bylo wreczenie lapowy - 1$ panu policjantowi, ktory dawal kwitek upowazniajacy odprawe w 'migraciones'. Na granicy miedzy Laosem i Kambodza wrecz poklocilem sie z celnikiem o to, ze nic mu nie dam. Tu troche zmusila mnie sytuacja, gdzie praktycznie dzien w dzien, a dokladnie noc w noc po stronie peruwianskiej napadani sa gringo. Zupelnie inaczej wyglada to po drugiej stronie. No wiec jestem w Ekwadorze! Po ichniejsza pieczatke musialem pojechac taksa dobre kilka kilometrow za miasto. Dziwne. Po powrocie do puebla, widzialem jak ostatni autobus do Quito odjezdza zegnajac mnie wielka chmura spalin. No to czekamy do jutra. Pierwsze wrazenie z tego panstwa - pozytywnie, mozna spokojnie chodzic wieczorem po ulicy i ludzie jacys tacy bardziej wyluzowani. Wieczorem bus do Quito.
Stolica. Stolica w Ameryce Poludniowej. Cuuuudowna stolica w Ameryce Poludniowej. Przejechawszy przez polnocne Quito (nowoczesne dzielnice), trafilem do czesci zabytkowej (czyt. turystycznej). Sniadanie, gdzie po dlugiej, przemilej rozmowie z szefowa knajpki, gdy chcialem zaplacic uslyszalem 'nie'. Najsss. Jeszcze tylko pytanie czy moge zostawic duzy plecak na 3-4 godziny i spadam zwiedzac. Cale centrum doslownie zawalone jest kosciolami. Jeszcze w zyciu nie widzialem takiej ilosci w jednym miejscu. Pozniej taksa za pol darmo (litr benzyny jest tanszy od wody mineralnej - 0,60zl) i jazda w strone Teleférico - kolejki na pobliska gore. Jako, ze jestem juz na etapie wracania, nie posiadam przewodnika po Ekwadorze i kolejnych miejscach. Blad. Nie wiedzialem, ze Quito lezy na 2850m, a gora obok ma 4100m npm. Juz wiem. Wiem, tez ze poza deszczem, potrafi tam padac snieg. no i spadl. Ja w krotkim rekawku, krotkich spodenkach i japonkach. Nie byloby problemu, gdyby nie popsute Teleférico i przymusowy pobyt na gorze. Przynajmniej ladne widoki byly. Powrot po 19.00 i miejsce gdzie jadlem sniadanie - zamkniete. No nic, trzeba przyjsc rano. Nazajutrz bez zadnych problemow odzyskalem co moje i w droge do Mitad del Mundo. Najpierw metro do ostatnie stacji 'La Y', potem bus do Collao i stamtad kolejny bus do Mitad del Mundo. 1,5H drogi lokalnym transportem kosztowalo mnie ok 1,20zl. Taksa - mniej wiecej 20$.
Mitad del Mundo jest turystycznym miasteczkiem polozonym na rowniku. Przez srodek miasta przebiega linia W-E symbolizujaca rownik. Wszystko byloby pieknie, gdyby nie fakt, ze przy obliczeniach pomylono sie o 250m i 'prawdziwa' linia powinna przebiegac przez pobliskie wzgorze. Tak czy inaczej show must go on, wiec nikt nie bedzie przestawial pomnika, tylko skasuja 2$ i pozwola zrobic sobie zdjecia. Po poludniu, 5 godzin stopem i pod wieczor jestem na granicy z Kolumbia.