No to wjechalismy w pelne odludzie - w sumie 2000km szutrowej drogi. Jadac rowno 100km/h co kilkaset kilometrow mijalismy jakis samochod, co zawsze wiazalo sie z mala rozrywka. Na poczatku pozdrowienie kierowcy, potem walka, zeby bedac w tumanach kurzu nie wjechac w jakies drzewo czy wrak samochodu znajdujacy sie na poboczu (z niezwykla regularnoscia - ok jeden na kilometr). Po przejechaniu 1000km nagle zaczelo nas sciagac w bok... opona. Na zewnatrz temperatura waha sie miedzy 41 a 46 stopniami. No nic, do roboty. Poszlo sprawnie, mimo ze wszystko niesamowicie parzylo. No i pojawil sie duzy problem - mimo ze wioski sa co jakies 300km, pierwsze miejsce, gdzie bedziemy w stanie naprawic opone, znajduje sie ponad 1000km od nas. Probowalismy w kilku miejscach, ale albo rzucali kosmiczne ceny, albo miejsca byly zamkniete. W koncu udalo sie zalatac dziure w Wilunie, dziwnym miasteczku zdominowanym przez Aborygenow. Kolejny nocleg w samochodzie i jazda w strone Karijinji NP, gdzie dotarlismy wieczorem, tuz przed zmierzchem, wiec jeszcze udalo nam sie zlapac na kapiel w Fortescue Falls. Rano pojechalismy na Oxers Lookout - miesjce, gdzie spotykaja sie trzy wielkie wawozy. Plan byl, zeby je dokladnie zeksplorowac, niestety temperatura skutecznie nam ten pomysl wybila z glowy.