No to jestesmy. Pociag przyjechal w srodku nocy i trzeba znalezc noclegownie. Zaspani, wokol temperatura z tych bardziej minusowych i wszystko pozamykane. Po 45 minutach mozna bylo zakrzyknac 'e grejt sakses!'. Wstal kolejny piekny dzien, wiec lecim szukac skuteru/samochodu/czegokolwiek, zeby objechac Salar na wlasna reke. Do lagun chcielismy dojechac busami z lokalesami. Bedzie wulgarnie - dupa. Co do pierwszego, to wypozyczenie czegos motoropodobnego kosztuje mniej wiecej roczna pensje przecietnego Boliwijczyka, te drugie sa nieprzejezdne dla czegokolwiek innego niz jeepy 4x4. No dobra, trza wziac tour. Drugi raz w ciagu ostatnich 2 tygodni, drugi raz w zyciu. Caly dzien spedzilismy na szukaniu najprzyzwoitszego biura. Byla agencja, gdzie za 3 dni chcieli od nas 500 bolivianosow, ale ludzie pracujacy w innej wydawali nam sie na tyle kompetentni, ze zdecydowalismy sie wywalic po 550B. Blad (poniekad, ale o tym bedzie pozniej). Wieczorem, juz na spokojnie, poszlismy jeszcze na cmentarzysko pociagow. Najsss.
'Rano' pobudka przed 10.00, bo mieszkalismy doslownie 5 metrow od agencji, a ze start byl pol godziny pozniej, wiec wszystko bylo pod haslem 'tranquilo'.
Boliwijska rzetelnosc: jeep mial byc firmy 'iks', a w srodku wliczajac nas 6 osob. Podjechal samochod, gosc powiedzial, ze mamy sie tam zaladowac i jazda. Okazalo sie ze zostalismy odsprzedani do zupelnie innej firmy, auto pamieta señora Guevare, w srodku razem z nami 7 osob + przewodnik, ktory okazal sie (prosze wybaczyc bezposredniosc) chamem i prostakiem. Wiec jak widac na powyzszym przykladzie nie ma co sie wysiliac na szukanie rzetelnych, sensownych i uczciwych Boliwijczykow, bo i tak jest spora szansa dostania po dupie. Mimo calej sytuacji - szczesciu i stanom ekstatycznym nie bylo konca - trafilismy na niesamowita ekipe. Trojka najcudowniejszych na swiecie Baskow (podkreslic powinienem,ze nie Hiszpanow), jedni z najbardziej naturalnych, wiecznie rozesmianych ludzi, jakich mialem przyjemnosc spotkac w zyciu, plus dwojka pozytywnych Niemcow, no i czywiscie my :]. Jazda, jazda, jazda!!!
Pierwszy stop w malej miejscowosci, ktorej mieszkancy jako jedyni maja pozwolenie na pozyskiwanie soli z Salaru. Otoczeni dziesiatkami innych samochodow z turystami po krotkim czasie pojechalismy dalej. Teraz bedzie troche narzekania - 'krotki czas' jest motywem przewodnim calego wyjazdu. Abel, bo tak nazywal sie nasz 'el gia' non-stop darl sie na nas, ze 'nie ma czasu, nie ma czasu!'. Nic tam, jedziemy dalej. Zeby sie nie powtarzac, napisze raz - na szczescie to, co dzialo sie wewnatrz NASZEJ ekipy mozna podsumowac wyrazeniem 'permanentny banan na ryju'. Najsss.
Wjezdzamy na Salar de Uyuni. Jedno z najbardziej nieprawdopodobnych miejsc z przekosmicznymi widokami. Solna pustynia dluga na 150km, szeroka na 120km (polecam sprawdzic na google earth). Bylo tak jasno, ze oczy juz po pol godzinie chcialy sie odwrocic na druga strone. Ladujemy na srodku solanki w hotelu, ktory kilka lat temu zostal zamkniety ze wzgledu na potworne zanieczyszczanie wszystkiego wkolo. Tam jeszcze nie zywiac ultra negatywnych emocji do naszego przewodnika/kierowcy/kucharza (beznadziejny)/nianki i zapewne czegos jeszcze, zapytalem sie czy skoro to jest all-inclusive czy jest jakas szansa napic sie wody. Ten z pogarda na mnie popatrzyl, wskazal na mala, slona sadzawke i z pogarda stwierdzil 'tja, tam masz...'. Oj, bedzie wojna, pomyslalem. Kolejny przystanek Isla Pescada. Na srodku pola smierci, bo taka jest percepcja solnej pustyni, wyrasta gora zarosnieta kaktusami. Kosmos. Po nastepnych 2 godzinach wyjechalismy z Salaru i przekonalismy sie, ze rzeczywiscie nie ma szans przejechac tych drog czyms, co nie ma napedu na cztery kola. Wieczorem w malenkim pueblu, gdzies na totalnym odludziu, mielismy nocleg. Jeszcze krotka wycieczka do kurhanow z mumiami i wieczorem fiesta. Po godzinie snu pobudka i 'jalla, jalla, szybciej, szybciej, szybciej!'. Za oknem rozposcieraly sie kosmiczne widoki, gdzie gory wymalowane byly dziesiatkami kolorow, ksztalty swiata za oknem zmienialy sie z minuty na minute i mimo ze bylem juz w kilku miejscach na swiecie czegos takiego wczesniej nawet nie bylem w stanie wysnic. Makabra!
Dojezdzamy do pierwszej laguny. Zamarznieta, na srodku kilka flamingow i napisalbym cos wiecej o kolorach, pejzazu, ale ogranicze sie do swojego najsssssss (tym razem wiecej literek 's'). Kolejna laguna z setkami flamingow - najssssssssssssssss!!!. Ta druga zawalona rozowymi zwierzakami, wokol pustynie, wierzcholki gor po prawie 6000m npm i ja tam jestem. Trudno w to uwierzyc. Niestety, jak zwykle jest 'solamente kinse minutos', gnamy dalej. Dwie nastepne oazy zycia, jako ze 'nie mamy czasu' mijamy szerokim lukiem i po zaplaceniu myta dojezdzamy do hajlajtu calej wycieczki - do Laguna Colorada. I co? 'Nie ma czasu, bo nie bedzie gdzie spac, jedziemy!'. No ja go chyba zaraz na serio uderze! Po klotni z prawdziwego zdarzenia udalo nam sie wyblagac o 3 minutowy postoj. Szybkie zdjecia i pierwszy raz w totalnej ciszy, ruszamy dalej. Po kilkunastu minutach jestesmy w alojamiencie po srodku niczego, wokol 20-30 jeepow i rzeczywiscie 'nie ma gdzie spac'. Wina lezy calkowicie po stronie biura. W koncu w siodemke upchnieci zostalismy w 3-osobowym pokoiku. Przynajmniej nie zmarzlismy mimo, ze na zewnatrz temperatura spadla do -25stopni. Spac poszlismy okolo drugiej w nocy, bo zrobila sie spora miedzynarodowa impreza. Dwie godziny snu i znowu ruszamy. Po chwili, wpol przytomni zostalismy wywaleni na zewnatrz samochodu (temperatury nadal mrozace krew w zylach, doslownie), bo popsulo sie kolo. Nie wiem ile czasu zajela mu naprawa (w miare szybko), ale wtuleni w siebie przez caly czas skakalismy wokol auta. Zimno. I jeszcze ten smrod siarki z otaczajacych nas gejzerow. Zycie jest piekne! :]
Na wschod slonca przyjechalismy do aguas termales. Kazda zaloga slyszy tam 'macie godzine'. My? '10 minut'. Dla mnie nie starczylo motywacji, wlazla Kamila i dwoch Baskow, ja polecialem robic foty. Szybkie sniadanie i jedziemy dalej.
Laguna Verde, moj i Kamili ostatni przystanek. Generalnie tour byl kolem zamknietym, ale jeszcze w Uyuni postanowilismy,ze w tym miejscu odlaczamy sie i jedziemy do Chile. Nie wyprzedzajac faktow nadal jestesmy w Laguna Verde. Wialo dobre 10 w skali Beauforta, Abel postawil samochod w kierunku wiatru. Gdy wszyscy wyszli, drzwi sie nagle otworzyly i podzialaly jak zagiel - auto natychmiast zaczelo jechac w strone 15-20 metrowej skarpy. Bedac w prawdziwej burzy piaskowej udalo mi sie do niego dobiec, otworzyc drzwi i wykrecic kierownica pod wiatr. Ok, nie roztrzaskalem sie, milo. Stoimy metr, poltora od skarpy. A mi po glowie chodzi tylko zgubiona po drodze czapka. Jeszcze godzine pozniej lapy mi sie trzesly, ale w sumie to niewiele widzialem i niewiele z tego pamietam. Pozegnaniom nie bylo konca i nikogo nie obchodzilo, ze 'Abel'. Jeszcze raz chce podkreslic, ze pomimo wielu zlych emocji, ktorych dostarczyl nam nasz przewodnik, byl to jeden z lepszych momentow calej wyprawy, a wszystko jak zwykle przez ludzi. Przez cudownych ludzi.
W koncu zostajemy sami. Cholernie pusto sie zrobilo bez takiej ilosci wiecznie rozesmianych mord wokol. Troche czekania na mrozie i wietrze, przyjechal busik i spadamy do Chile. Miejscowosc San Pedro de Atacama polozona jest jak sama nazwa wskazuje posrod najsuchszego miejsca na swiecie. Przespalismy caly dzien i cala noc z mala przerwa na Casillero del Diablo za zdrowie Baskow i tranquilo z rana startujemy stopem w strone Peru. 'Adedo' funkcjonuje perfekcyjnie, nie obylo sie bez przygod - mam tu min. na mysli Kamile prowadzaca na glownej drodze 40-tonowego tira. Nie wiem co bylo bardziej ekstremalne - ona za kierownica czy ja jako jej pasazer.
Bienvenidos a Peru!
Wszystkich znudzonych dlugoscia relacji serdecznie przepraszam, ale jako ze na poczatku podrozy malo pisalem, to teraz to troche nadrabiam.