Boliwia miala byc bardziej ekstremalna, min. walczylismy jak to tylko bylo mozliwe, zeby pojezdzic na najwyzszych stokach na swiecie, gdzie dolna stacja jest na 5300m npm, ale niestety jest pora sucha i nidyrydy oraz zeby przejechac sie na dachu pociagu, ale znowu pora sucha, a co za tym idzie - zima i po raz kolejny konczy sie na nidyrydy. Szukajac alternatywy dla czasu niespedzonego w gorach i na gorze wagonu, zrodzil sie pomysl 'Argentyna'. Od zawsze mnie tam ciagnelo, ale tym razem mialo mnie tu nie byc. Nie myslac dluzej, w Rurrenabaque, zaladowalismy sie w busa, 18 godzin i jestesmy w La Paz, od razu transport do Oruro, gdzie tym razem Kamila poczula ze podrozuje. 20 nastepnych godzin - Tarija i kilkanascie godzin pozniej ladujemy w Villazon. Praktycznie dwie doby zajelo nam dostanie sie tu, po to... zeby zjesc steka, napic sie wina i spadac. Drogi w Boliwii sa jednymi z gorszych na swiecie - wszystkie szutrowe, a w zasadzie wypelnione kamieniami, wysokosc waha sie miedzy 1000m npm a ponad 4000m npm, co zdecydowanie nie ulatwia przemieszczania sie, plus zima - czyli nieprzespane noce z zimna. A mimo to bylo warto. Miejscowosc La Cuiaca jest mala i wybor jest tylko miedzy dwiema knajpami - jedna obskurna, druga mniej. Cala droga do restauracji wypelniona jest carneceriami - sklepami miesnymi, co juz wrozy calkiem niezle. Wchodzimy, siadamy, zamawiamy. Baaajkaaa, mhmmmm. Kulinarne rzemioslo. Cudooooo. Muy, muy rico. I jeszcze wino z Mendozy. Ryje nam nie przestawaly sie cieszyc. Jesli ktokolwiek ma watpliwosc, gdzie jechac na steka - Argentyna!
Rano po zakupie yerby i przestudiowaniu granicznych 'mrowek', wrocilismy do Boliwii, zeby pociagiem (jak zwykle szczescie nam sprzyjalo - kursuja tylko 2 w tygodniu, my mielismy go po 3 godzinach) w towarzystwie dzieciaka z niesamowicie glosnym zabawkowym pistoletem pojechac do Uyuni. Salar de Uyuni :]