Mial to byc jeden z dwoch tytulow piosenek do sciagniecia na stronie jako soundtrack do ogladania zdjec. Druga piocha bardziej dla niemieckojezycznych - 'Schnappi' czy jakos podobnie, ale tak czy inaczej poki co sie nie udalo, bo polaczenie w Boliwii jest tragiczne. Jedyne co moge obiecac, to ze juz przy najblizszej okazji uzupelnie wpis.
Z niusow, a w sumie bardziej generalnych odezwow i wielkich przemowien, a takich jak na Hameryke Poludniowa przystalo, gdzie ostatnio sie sporo nasluchalem, chcialbym wszem i wobec podziekowac. Przez was, tych co sie jeszcze nie znudzili do konca lektura, mam kolejny powod do otwarcia butelki dobrego wina, ktorego w okolicach granicy z Chile nie brakuje. Dzisiaj (pamietna data, 19 Julio 2008) stuknelo 20000 wejsc. Strona poczatkowo tworzona byla, aby najblizsi nie zeszli na zawal ze wzgledu na brak niusow oraz zdjec, ale jakos tak sie potoczylo i jest fajnie. Nawet bardzo, wiec wielkie dzieki.
Wracajac do meritum, czyli nie-bardzo-regularnej porcji wiesci, to ostatnio wyladowalem w dzungli. Nie byle jakiej, bo Boliwijskiej, nad ktora piecze swa rozpozciera milosnie nam panujacy Evo Morales. Transport z LA Paz do Rurrenabaque, mimo jakichs smiesznie malych odleglosci zajal 18 godzin. 18 godzin tluczenia sie pomiedzy wysokosciami 4000m npm a 1000, 18 godzin tluczenia sie na najgorszych drogach (a mialem juz przyjemnosc tluczenia sie po roznych drogach), 18 godzin podrozowania. Dla niezorientowanych w terminie 'podrozowanie' napisze 'panta rei' lub 'Indie' lub po prostu zle zarcie. Nie ma prawdziwej podrozy bez 'HC dwojki', wiec tez nie ma co narzekac. W koncu, po ponad 8 miesiacach znowu wracam do formy :]. Tak czy inaczej po przybyciu na miejsce szukamy ekipy, zeby sie udac w dzungle na poszukiwanie... nie, o tym za chwile. Udalo sie - jest wszystko dopiete na ostatni guzik z malym 'ale'. Nie jestem w stanie sie ruszyc. Tone polskiego wegla wprowadzilem w siebie, dodatkowo Xifaxan i inne wspaniale przywracajace chec zycia wynalazki, a mimo to nastepnego dnia nic, a w zasadzie wszystko. Krotka rozmowa z El Jefe i jedziemy nastepnego dnia. Najsss. Za to kocham Boliwie - wszystko jest tranquilo, mañana.
Nastal nastepny dzien, nieprzyjemnosci (ladny eufemizm) zmienily sie w mega bol brzucha, ale juz nie ma odwrotu - jedziemy podbic dzungle. Tak jak napisalem na poczatku przyswiecaly dwie piosenki - jedna o niemieckim krokodylku 'Schnappi' oraz (nie znam orginalnego tytulu) 'in the jungle, the mighty jungle...', no i ewentualnie soundtrack z 'Krola Lwa'. Trzy godziny w jeepie i przesiadamy sie do lodki podobnej do tych w Birmie - dlugie, z glosnym silnikiem i prowadzace w mega fantastyczne miejsca. Jaaaaaaaaa nie moooogeeeeee... kooooooosmoooooooooooosss. W sumie powinienem poprzestac tylko na tym, bo moj vocab jest zdecydowanie zbyt kiepski, zeby opisac co tam sie dzialo. Z zobaczonych zyjatek to:
-krokodyle
-aligatory
-kajmany (najdrapiezniejsze z tych wymienionych powyzej)
-malpy - zolte, czerwone i inne jeszcze fajniejsze
-kapibary (strasznie niepowazne zwierze, skrzyzowanie chomika z hipopotamem)
-zolwie
-delfiny rzeczne
-piranie
-anakondy
niezliczone ilosci ptakow, a w tym:
-kormorany
-papugi
-czaple
-pelikany
-tukany
-orly
-rajskie ptaki
i inne. I duuuzo innych, ale niestety malo uwazalem na lekcjach biologii u pana Martiniego, wiec sie nie wykaze.
Teraz bedzie chronologicznie.
Przez trzy godziny, w przerwach miedzy sciskaniem zoladka, ogladalem te powyzsze (z wyjatkiem wezy), aby nastepnie doplynac do alojamiento w centrum dzungli. Umeczon i pogrzebion po calej przeprawie poszedlem spac skryty w otchlaniach swojej moskitiery. Reszta noca gdzies poplynela, ja niestety nie bylem w stanie. Rano pobudka i lecim na pampe. Godzina na wodzie i doplywamy do celu. Teraz sie zaczyna zabawa - kazdy z butla wody mineralnej pod pacha oraz para kaloszy na nogach i arriba. Temperatura ponad 30 stopni, wilgotnosc gdyby mogla przekroczylaby 100%, a my brniemy przez kilometry bagna w poszukiwaniu jednego z bardziej niebezpiecznych wezy - anakondy i jej krewniaczki anakondy-kobry (zdecydowanie inne od tych indyjskich). Aaa, jeszcze durchfall. Es la vida. Dwie godziny lazenia po pampie i nic. Ale nie ma to jak byc dzieckiem szczescia. Gdy wszyscy zrezygnowani probowali znalezc chociaz jakis cieniowy ochlap, pojawil sie waz. A potem kolejny i kolejny i jeszcze jeden. W sumie cztery, co ponoc nie czesto sie zdarza. Zadowoleni z zycia wrocilismy do punktu wyjscia, zeby po naaajlepszym obiedzie jaki dany mi bylo przez czas ostatni zjesc (to, co przygotowala señorita bylo nie-sa-mo-wi-te) i godzinie nicnierobienia na hamaku, w tej samej rzecze wypelnionej roznymi krokodylami, piraniami, itd. poplywac wsrod rozowych delfinow rzecznych. Mistrzostwo swiata. Jednego nawet udalo mi sie przez przypadek kopnac, dobrze mu tak :] .Wieczorem gdy zmartwiony dowiedzialem co sie dzialo poprzedniej nocy (lapanie malutkich krokodyli) musialem odczekac jakies dobre piec minut (najsss) aby dostac od 'gia' jednego dla siebie. Okazal sie malym gnojkiem i z duma moge wpisac do swojego CV, ze zostalem pogryziony przez aligatora. Ostatni dzien ograniczyl sie do lapania pirani (zlapalem dwie, ale nie byle jakie - czerwone, czyli te najbardziej agresywne) oraz wprowadzenie ich do organizmu po uprzednim ich zgrillowaniu. Wypad na pampe zdecydowanie moge zaliczyc do hajlajtu Ameryki Poludniowej. Najsssssssssssssssssss