Pierwszym boliwijskim przystankiem w poszukiwaniu Evo Moralesa stala sie Wyspa Slonca. Polozona prawie na granicy z Peru na jeziorze Titicaca przyniosla na swiat pierwszego Inka, ktory tak sie w sobie zawzial, ze wyszlo mu pokazne imperium. Ale to juz inna, dluzsza i bardziej krwawa historia.
Wracajac jeszcze do przekraczania granicy - zadnych kontroli narkotykowych, tak jak maja to w zwyczaju na przejsciu polozonym kilkadziesiat kilometrow dalej, straznika trzeba bylo budzic/wolac/laskawie-prosic, zeby przedostac sie do raju Evo. Udalo sie. Busik do Copacabany, skad po kilku godzinach (i niesamowitym obiedzie za 10 bolivianos - 3zl) lapiemy prywatna lodke, ktora plynie na Isla del Sol. Mozemy mowic (nie po raz pierwszy) o szczesciu, bo prywatne z reguly kasuja kolo 100-150B, ale ze facet tak czy inaczej plynal, a my NIE jestesmy pierwszymi lepszymi, wiec... 15B ijazda, jazda, jazda! 1,5H nas wybujalo i desant w malej zatoczce po drugiej stronie wyspy. Z dala od turystow, ktorych mialo byc sporo. Najsss. Mieszkancy tego zakatka to banda rzacych oslow (z pozdrowieniami i niskim uklonem), kilkanascie tubylcow i kilku artesanos, ktorzy stali sie towarzyszami na najblizsze dni. Zreszta mial byc dzien, ale za ich sprawa sie przeciagnelo. Banda manufakturzystow - kolczyki, wisiorki, rozne-takie na reke i inne malopotrzebne ladne rzeczy oraz hedonistow - kupe smiechu, muzyki oraz fajnego gotowania miliona roznych rzeczy na ognisku (niestety ten co przyprawial byl fanatykiem soli). Tak czy inaczej rozbilismy namiot niedaleko ichnejszych dwoch i szybkie rendez-vous - grupa miedzynarodowa: Chilijka, Chilijczyk, dwoch Arhentinos i Hiszpanka. No i na deser my. Z roznych roznosci, ktore tam sie dzialy bylo samazenie ciapatti, empanad i innych smacznych smakolykow, wypozyczanie lokalnych lodek za kolczyki oraz co jakis czas wlazilismy na gore do puebla, zeby posprzedawac kolczyki turystom. Tu moge sie pochwalic, ze w moim cv widnieje juz wpis 'obnosny sprzedawca sztuki na srodku jeziora Titicaca w Boliwii'. I to z sukcesami. No... jednym.
Opuscic to kolorowe towarzystwo bylo ciezko, ale trza dalej w droge. Zlapalismy lodke do Copacabany, a po drodze widoki umilaly nam pierwsze w tym roku regaty etnicznych jachcikow. Juz wczesniej byl pomysl, zeby wynajac labedzia (nie moglismy znalezc niczego zeglownego) i wylac troche rumu na chwale Neptunowi, ale skoro nadarzyla sie taka okazja, wiec juz po krotkim czasie siedzielismy w malej zagloweczce z przeolbrzymim pomaranczowym... zreszta sa zdjecia.