Praktycznie kazdy kto podrozowal po Nowej Zelandii, sprobowal jazdy stopem. Nie bez przesady mozna nazwac to miejsce autostopowym rajem, a czekanie na okazje dluzej niz pol godziny - niewyobrazalnym pechem. Wyjezdzajac z Nelson zostalem zabrany przez Rastamana z Botswany. Pojechalismy do jego domu, na totalnym bezludziu, gdzie okazalo sie, ze gosc jest muzykiem i gra wieczorem koncert w Nelson. Jako, ze wszystkie instrumenty byly rozstawione w pokoju goscinnym (ichniejsza sala prob), przez dobre kilka goodziny jamowalismy sobie wraz z jego 9-letnim synem oraz basista. Wieczorem koncert i nocleg w znowu w znjomym lozku. Nastepnego dnia okazalem sie bardziej skuteczny w opuszczaniu (pieknego) Nelson. Pod wieczor, gdy zrobilo sie ciemno, w akcie desperacji postanowilem zlapac stopa, majac nadzieje, ze bede mogl przespac sie u "kogos", a nie w namiocie, gdy temperatura spada minimalnie ponizej zera. No i klasycznie udalo sie. Po zmierzchu zatrzymal sie gosc dojacy krowy. Przefantastyczny gosc dojacy krowy. W srodku nocy zostalem zaprzegniety do pomocy w robocie, rano wielkie sniadanie i dalej w droge. Generalnie do Christchurch dotarlem jadac przez zachodnie wybrzeze oraz min. Queenstown (taki ekstremalny odpowiednik Zakopanego). Temperatura regularnie spada, a widoki regularnie staja sie jeszcze bardziej niesamowite. Jest git :]