Byl to zdecydowanie najsmieszniejszy i najbardziej wyluzowany czas jaki do tej pory mialem w trakcie podrozy. Miasteczko Vang Vieng polozone jest nad rzeka, ktora otaczaja wapienne gory siegajace 1700m npm. Jest to bardzo turystyczne miejsce, lecz wystarczy odjesc 200-300m od centrum, zeby znalezc sie nad rzeka w jednym z niezliczonych reggae-barow, gdzie czas spedza sie z reguly z kasiazka i wysmienitym drinkiem w reku. Nocleg kosztowal nas 1,5$ od osoby i byl jednym z najbardziej ekskluzywnych, w jakich do tej pory mialem okazje byc. Pierwszego wieczoru przejelismy kontrole nad jednym z nadrzecznych pubow, ja bylem barmanem, a impreza skonczyla sie tuz przed 6 rano.
Drugi dzien z samego rana pojechalismy zaliczyc tzw. tubing, czyli splyw rzeka w wielkich detkach, gdzie co jakis czas na obu brzegach sa bary z wielkimi wahadlami, na ktorych sie husta, zeby po chwili spasc z 10-15 metrow (po tygodniu nadal mam siniaki :] ). Dzien zakonczyl sie przy ognisku w nowowybudowanym guesthousie nad rzeka, do ktorego postanowilismy przeniesc sie nastepnego dnia.
Kolejny dzien rozpoczelismy od tubingu w jaskini (zdecydowanie pozytyw), nastepnie kajaki + ponownie skakanie do wody - z reguly (niepedagogiczne) z piwem w jednej rece. Wieczorem James, kucharz u jakies ksiezniczki z Wysp na jej prywatnym jachcie przygotowal najlepsza rybe na swiecie, ja natomiast robilem za barmana, wiec klasycznie popijalismy Mojito, Daiquiri i Cuba Libre. Na nastepne dwa dni wypozyczylem skuteromotor i wloczylem sie po jaskiniach, byl bouldering i jedzenie z miejscowymi.
W Vang Vieng chcialem zostac jedna dobe. Niemozliwe. Jest to miejsce, gdzie jesli jest sie w odpowiedniej ekipie - wyjechanie staje sie wrecz niemozliwe.