Droga z Varanasi do Kathmandu byla droga przez meczarnie. Najpierw najbardziej zatloczony pociag jakim mielismy przyjemnosc jechac, nastepnie walka z obsluga mikrobusu jadacego na granice Nepalska, ale w porownaniu z tym co bylo potem... Autobus do Katmandu mial odjechac o 15.45. Nie przyjechal. Kolejny... hmm nie przyjechal i tak juz mialy nie przyjezdzac, poniewaz most na drodze do stolicy sie zawalil. Zlapalismy wiec stopa. Ciezarowki obwieszone kolorowymi frendzlami, cale pomalowane w buddy, sziwy, wiszny i inne che guevary istnieja nie tylko w filmach! Rewelacja. Jedziemy do Pokhary, duzego miasta na polnocy Nepalu. Niestety sielanka nie trwala wiecznie i po przejechaniu 40 km kierowca stwierdzil, ze nie jedzie dalej, poniewaz droga byla totalnie nieprzejezdna w trzech miejscach i transport zostal wstrzymany na kilka dni. Noc spedzilismy w Butwal. Nepal, po miesiacu spedzonym w Indiach, okazal sie oaza spokoju. Mozna spokojnie przejsc przez ulice nie bedac najwieksza atrakcja turystyczna, nie ma pytan w stylu "uots jor kantris?" i (z wyciagnieta reka) "ten rupis?". No i mieso, miesko, miesunio. Cos czego nam bardzo brakowalo w Indiach.
Dzien przywital nas o 4 rano calkiem przyzwoitym busem do Kathmandu. Przed nami bylo 250 km i jak sie pozniej okazalo 21 godzin. Pierwsza przeszkoda w dotarciu do stolicy byl zawalony most na Mehandra "Highway", czego wynikiem byl 7km spacer. Pozniej juz mialo byc lepiej, a skonczylo sie tak, ze stalismy na srodku drogi w wielokilometrowym korku, poniewaz ludzie z pobliskiej wioski zablokowali przejazd. Do Kathmandu dotarlismy po pierwszej w nocy, gdzie siedzimy juz od 3 dni i wraz ze znajomym z Peru i jego angielska dziewczyna sie wczasujemy.
Wkrotce trekking.